Wylałem podpierdalankę przez wybite okno nastawni kolejowej.
Podpierdalanka jest podlaską nazwą potoczną kartoflanki, zalewajki, srajki. Tout court zupa z niczego. Lura po kartoflach plus zasmażanka z cebuli i czosnku. Ale wyszła mi smakowicie i skwapliwie żem chłeptał z rondelka.
Minęły cztery dni od feralnej randki, a my zdążyliśmy zerwać, życzyć sobie szczęścia i do siebie wrócić nazajutrz.
A sama randka przebiegła całkiem tragikomicznie (nawet mnie bawi to poprzedzenie tragikomizmu przysłówkiem sposobu). Oboje płakaliśmy, przytulaliśmy się, obruszaliśmy, odwracaliśmy od siebie głowy, rozmijaliśmy, w autobusach spaliśmy sobie na ramieniu. Nasze szajby jak jeden mąż popełniły spore rozprzężenie emocjonalnie.
Na deser dostałem guza na czole i posiniałe kłykcie. Tak już mam. W poczuciu odtrącenia potraktowałem swoją głowę przydrożnymi kamieniami. Kiepeła nadal pobolewa, być może sobie nadwątliłem płat czołowy.
Spaliliśmy też BATA. Cholerny socjolekt narkomanów mnie wykańcza. Upaliłem się i zrobiłem nieco przychylniejszy względem doraźnego skuniarstwa.
Ubóstwiana nie chciała wejść na dach, stchórzyła. Ale ogólnie urbex się udał. Będziemy jeszcze dużo urbexować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz