Odkleja mi się coś w mózgu i bezwładnie łopocze o czachę jak proporczyk w miarę poruszania głową. Chodzę bez ustanku naciśnieniowany. Wykańcza mnie ten dopaminowy cyklon, ale przynajmniej zacząłem dzięki niemu intensywnie ćwiczyć. Chodzę po suficie praktycznie. Dnie spędzam przy oknie, w specjalnym punkcie wartowniczym z widokiem na karmnik, a później w kuchni robię z siebie garnkotłuka, wczoraj zrobiłem dojebane arancini (z włoskiego: pomarańczki!!!), klasyczny sycylijski street food. Bodaj araby zaraziły sycylijczyków ciągotami do ryżu, szafranu i warzyw. Ten frykas wyszedł mi takie dobry aż zacząłem żałować, że jestem za mało rozciągnięty, by ofiarować sobie dziękczynne autofellatio.
Na koniec dnia zwykle płaczę w swoim pokoju, bo dziewczyna przestaje mnie kochać. Czuję się jak bezcielesna materia, ponuro powłócząca nogami i próbująca przełknąć, że absolutnie nikogo nie obchodzi i, że jest trzy ćwierci do przepadnięcia w jakimś kraterze, w który w końcu wdepnę jak w samotrzask wyścielony leśnym runem.
Do niedawna czułem się wrakiem, teraz czuję się po prostu jak maluczka molekuła. Do wraka czasem ktoś jeszcze zaglądał, skubańczyk bywał obiektem zafascynowania, a nawet westchnień! Teraz zamiast tego zakochańczo landrynkowego westchnienia czuję zgorzelowe dyszenie na karku. Do dupy. Nie ma co gadać.